Historia uczy: Przypadek rządzi w Krakowie
fot. Wikimedia Commons/Piotr Drabik
Za nami 188. Derby Krakowa. Tym razem w meczu dwóch największych klubów tego miasta lepsza okazała się Cracovia, która na własnym stadionie pokonała Wisłę 1:0. Zwycięstwo „Pasów” ucieszyło kibiców drużyny z ulicy Kałuży, ale trudno nie zauważyć, że trzy punkty zdobyte w tym spotkaniu były raczej dziełem przypadku, a nie wynikiem mozolnie opracowanej i skrzętnie realizowanej taktyki.
Po raz kolejny sprawdziła się niestety zasada, że im większa stawka meczu w polskiej ekstraklasie, tym większe prawdopodobieństwo, że spotkanie okaże się kompletną klapą. To fenomen, że w naszym kraju tzw. „hity kolejki” zazwyczaj okazują się „kitami kolejki”, gdyż oba zespoły skupiają się przede wszystkim na tym, żeby nie stracić bramki. Z takiego nastawienia nie może wyniknąć nic dobrego i przeważnie po pierwszym kwadransie, podczas którego kibice jeszcze łudzą się, że być może drużyny dopiero „wchodzą w mecz”, widzowie zaczynają zdawać sobie sprawę, iż szumne przedmeczowe zapowiedzi były tylko grą pozorów. Nie inaczej było w minioną niedzielę na stadionie Cracovii.
O pierwszej połowie Derbów Krakowa można powiedzieć tyle, że się odbyła. Nie zagłębiałem się w statystyki, ale podejrzewam, że wyglądały mniej więcej tak: 3 rzuty rożne, 4 strzały, 5 fauli. Oczywiście to liczby po zsumowaniu „wyczynów” obu zespołów. Zapomniałbym – do tego należałoby dodać jeszcze z 15 petard hukowych, które były chyba największą atrakcją pierwszej odsłony spotkania. Kibice obu drużyn od początku meczu głośno śpiewali, szkoda tylko, że tak często, zamiast wspierać własny zespół, obrażali przeciwników. Niczym obserwator z ramienia PZPN czy innej UEFY policzyłem nawet, że gospodarze od pierwszego gwizdka sędziego wytrzymali całe 90 sekund, zanim na stadionie rozbrzmiała pieśń o tym, że Wisła to podstarzała kobieta lekkich obyczajów.
Nie ma się co zresztą dziwić kibicom, że większe emocje wzbudzała u nich obecność na stadionie fanów rywala, gdyż z boiska w ciągu pierwszych 45 minut zwyczajnie wiało nudą. Wisła nie potrafiła skonstruować składnej akcji, co jeszcze kilka kolejek temu przychodziło jej z łatwością, natomiast Cracovia liczyła na to, że Deniss Rakels nagle stanie się krakowskim Messim, sam przedrybluje pięciu rywali i zdobędzie bramkę. Jako że nie był to mecz rozgrywany na konsoli, a na normalnym boisku, nic takiego oczywiście nie miało miejsca, więc do szatni oba zespoły schodziły przy wyniku bezbramkowym. Zero było liczbą świetnie podsumowującą to, czego kibice byli świadkami w pierwszej połowie.
W tym miejscu mała ciekawostka – Andrzej Stanowski z „Dziennika Polskiego” w przerwie spotkania jechał windą z niemieckimi dziennikarzami obecnymi na meczu, którzy stwierdzili, że poziom derbów odpowiada regionalnej lidze w ich kraju. Franciszek Smuda, który przecież w Niemczech pracował, zapytany na pomeczowej konferencji o to, jak skomentuje te słowa, odpowiedział krótko: „Chyba byli pijani”. Być może urżnięcie się było jakimś rozwiązaniem, bo niestety oglądanie tego „widowiska” na trzeźwo było przeżyciem wątpliwej przyjemności. Dla kogoś, kto na co dzień może śledzić rywalizację drużyn takich jak Borussia Dortmund czy Bayern Monachium, oglądanie wysiłków piłkarzy Cracovii i Wisły rzeczywiście mogło być niemałym szokiem. Ciekawe więc, czy owi dziennikarze zaliczyli jeszcze powrotną podróż windą, czy już tylko zapakowali się w samochód i czym prędzej wrócili do kraju.
Nawet jeśli tak właśnie zrobili, trzeba przyznać, że nie stracili zbyt wiele. W drugiej połowie gra trochę się ożywiła i u zawodników widać było większe zaangażowanie, ale trudno powiedzieć, żeby boiskowa atmosfera była szczególnie napięta. Najlepiej świadczy o tym fakt, że Paweł Raczkowski w całym meczu pokazał tylko dwie żółte kartki, co jak na derby jest wynikiem mizernym. Nie chodzi oczywiście o to, żeby piłkarze na murawie się pozabijali, ale gdzie zawodnicy rąbią, tam kartki lecą, a na stadionie Cracovii rąbali nieszczególnie. Stąd też w drugiej połowie, oprócz nieco ostrzejszej gry, mieliśmy jeszcze jakieś półtorej sytuacji strzeleckiej, pięć zmian i… to w zasadzie tyle. Kiedy jednak wszyscy powoli oswajali się z myślą o podziale punktów, nadeszła ostatnia, doliczona już zresztą, minuta, która przyniosła rozstrzygnięcie.
Wszystko zaczęło się od długiego wybicia piłki przez któregoś z graczy Cracovii. Zagranie, jak mawia Piotr Świerczewski, „na chaos”, nawet do chaosu jednak nie dotarło, gdyż piłka poszybowała w rejon boiska, gdzie nie było praktycznie nikogo. Błąd popełnił jednak nieźle spisujący się w całym spotkaniu Richard Guzmics, który puścił piłkę w jeden kozioł, później w drugi i kiedy szykował się do jej wybicia, był już przy nim napastnik gospodarzy. Pressing okazał się skuteczny, gdyż Węgier, zamiast posłać długie podanie, zwane prościej „lagą do przodu”, nie trafił czysto w piłkę i ta nie poleciała w pożądanym kierunku, a wyszła na rzut rożny. Cracovia miała więc szansę na rozstrzygnięcie derbów w ostatnich sekundach i z tej szansy skorzystała.
Mateusz Cetnarski dośrodkował, a w polu karnym najwyżej wyskoczył Miroslav Covilo i sprawił, że cały stadion eksplodował. Nie ma chyba lepszego sposobu na zyskanie uwielbienia fanów swojego zespołu, niż zdobycie gola na wagę trzech punktów w meczu z największym rywalem. Serb jest zresztą fenomenem, gdyż zdobył bramkę w trzecim meczu ekstraklasy z rzędu i, choć występuje na pozycji defensywnego pomocnika, może się pochwalić imponującą średnią 0,5 gola na spotkanie. Ba, dzięki bramce w starciu z Wisłą stał się najskuteczniejszym strzelcem Cracovii w tym sezonie! Jeśli tak dalej pójdzie, z łatwością pobije swój strzelecki rekord jednego sezonu, który obecnie wynosi 7 goli.
Sędzia Paweł Raczkowski gola uznał, mimo że były wątpliwości, czy piłka całym obwodem przekroczyła linię i zakończył mecz. „Pasy” zwyciężyły rzutem na taśmę, choć trzeba przyznać, że wynik 0:0 był chyba najbardziej sprawiedliwy i najlepiej odzwierciedlał to, co działo się na boisku. Gdyby bramkę zdobyła Wisła, jej zwycięstwo byłoby równie przypadkowe. Piłka nożna nie zawsze jest jednak sprawiedliwa i tym razem przekonali się o tym zawodnicy „Białej Gwiazdy”. Cracovia zgarnęła niezwykle ważne trzy punkty i złapała oddech. Czy to zwycięstwo pozwoli jej odskoczyć od dolnych rejonów tabeli i, przede wszystkim, poprawić grę? Przekonamy się już niedługo. Wisła udowodniła, że miano najgroźniejszego rywala Legii w walce o mistrzostwo Polski przydzielone było na wyrost. Przy takiej niefrasobliwości i wahaniach formy piłkarzy Franciszka Smudy szczytem marzeń będą raczej europejskie puchary.
Data: 2014-09-30 godz. 09:18
Pobrano ze strony: www.sportowahistoria.pl