Cosmin Moti. To nazwisko w ostatnim tygodniu odmieniane było przez wszystkie przypadki. Obrońca, który w meczu eliminacji Ligi Mistrzów zmuszony był przejąć obowiązki bramkarza i w serii jedenastek wybronił dwa rzuty karne, przez dziennikarzy został okrzyknięty fenomenem. Szkoda, że w tej zbiorowej euforii nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że wyczyn piłkarza Ludogorets nie był zgodny z przepisami.
Postawa Rumuna w spotkaniu ze Steauą Bukareszt na pewno była wyjątkowa. Raz na jakiś czas w futbolu zdarzają się podobne historie i między innymi dzięki nim kibice tak kochają piłkę nożną. A to Marek Jóźwiak stanie w bramce Legii w końcówce ćwierćfinałowego meczu Pucharu Zdobywców Pucharów i zachowa czyste konto, to znowu bramkarz Sevilli Andres Palop popędzi w pole karne rywali i w doliczonym czasie gry zdobędzie gola przedłużającego szanse swojego zespołu na awans do ćwierćfinału Pucharu UEFA.
To oczywiście wspaniałe historie, zwłaszcza, jeśli wiążą się z sukcesem sportowym – Legia eliminuje faworyzowaną Sampdorię Genua, Sevilla awansuje do dalszych gier i ostatecznie zdobywa Puchar UEFA, a Ludogorets dzięki postawie Motiego uzyskuje awans do Ligi Mistrzów, gdzie ma okazję spotkać się z takimi potęgami jak Real Madryt i Liverpool. Podobne sytuacje rozpalają umysły kibiców, ale też dziennikarzy, wiec można zrozumieć, że choć w każdym momencie powinni charakteryzować się trzeźwym oglądem rzeczywistości, zdarza im się odpłynąć. W przypadku Motiego odpłynęli jednak trochę za daleko.
Moti, Moti, Moti. W późny środowy wieczór to nazwisko pojawiało się w twitterowych wpisach prawie wszystkich polskich (a mam podejrzenie graniczące z pewnością, że nie tylko) dziennikarzy sportowych. Właśnie tak dowiedziałem się o wyczynie rumuńskiego piłkarza, ale powtórkę jego wychwalanych przez wszystkich interwencji zobaczyłem dopiero drugiego dnia. Obejrzałem skrót meczu i mocno się zdziwiłem.
Obrońca Ludogorets przy obu obronionych strzałach zawodników Steauy złamał bowiem przepisy. Zgodnie z nimi do momentu kopnięcia piłki przez wykonawcę rzutu karnego powinien znajdować się na linii bramkowej. Powtórki ewidentnie pokazują, że było zupełnie inaczej: Moti w chwili uderzenia był już dobre pół metra przed bramką, skracając tym samym kąt i znacznie zwiększając swoje szanse na obronę. Trudno powiedzieć, czy sędziowie też byli pod wrażeniem wyczynu obrońcy, ale uznali, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami i to bułgarski zespół wygrał konkurs jedenastek.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napisałem, nijak ma się do boiskowych realiów. To, że bramkarze przed uderzeniem strzelca z rzutu karnego robią wyskok do przodu, nie jest tajemnicą. Gdyby chcieć trzymać się przepisów, pewnie jakieś 95% jedenastek powinno być odgwizdywanych jako nieprawidłowe. Najczęściej sędziowie przymykają jednak na to oko, co jest zrozumiałe, gdyż zbytnia skrupulatność doprowadziłaby do kompletnej dezorganizacji meczu. Czy jest to jednak zachowanie właściwie? Czy właśnie w takich momentach, kiedy o spotkaniu mówią nawet w „Faktach” TVN-u, dziennikarze nie powinni zwrócić uwagi na ten paradoks?
Mamy tutaj do czynienia z sytuacją, w której przepisy zostały nagięte, gdyż były nieżyciowe. Skoro jednak coś jest z nimi nie tak, dlaczego FIFA nie zastanowi się nad ich zmianą? Przepisy w obecnej formie są szkodliwe dla futbolu, gdyż dają arbitrom możliwość interpretacji, a że jest to ogromnym niebezpieczeństwem, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Nie może być tak, że sędzia ma możliwość wyboru – wykładnia powinna być na tyle precyzyjna, żeby mógł podjąć wyłącznie jedną decyzję. Inna oznaczałaby jego błąd.
Sędzia meczu Ludogorets-Steaua miał jednak dwie możliwość – mógł stwierdzić, że wspomniane karne wykonane były prawidłowo, ale mógł też nakazać ich powtórzenie. Być może w drugim podejściu piłkarze z Bukaresztu trafiliby do siatki i dali swojej drużynie awans. Zmiany nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć – to „jedynie” jakieś 7,3 milion euro różnicy między premiami za osiągnięcie fazy grupowej Ligi Mistrzów, a awans do Ligi Europy. Zapytajcie w Legii, oni wiedzą, jak to boli.
Paradoks całej sytuacji polega na tym, że z obu decyzji sędzia mógł się wytłumaczyć. W przypadku uznania, że Moti złamał przepisy, mógłby powołać się na konkretny punkt regulaminu. Nie uwzględniając go, nie narażał się na żadną krytykę, bo tak naprawdę wszyscy są przyzwyczajeni do tego, że przepisy są naginane. Sądzi tak chociażby arbiter Marcin Borski, który niedawno na łamach „Przeglądu Sportowego” tłumaczył, że większość karnych wykonywana jest niezgodnie z przepisami. Może więc warto wreszcie wprowadzić życiowe regulacje, jeśli chodzi o wykonywanie jedenastek? W końcu martwy przepis to zły przepis…
Komentarz zanim zostanie opublikowany, poddany jest weryfikacji. Jeżeli jego treść nie łamie regulaminu strony, będzie opublikowany.
Brak komentarzy.